Z małej miejscowości na największe żeglarskie salony świata

2018-03-10 11:34:42(ost. akt: 2018-03-10 11:56:26)

Autor zdjęcia: karoljablonski.pl/archiwum zawodnika

— Uwielbiam ten sport, adrenalinę i ściganie się przy dużych prędkościach — mówi Karol Jabłoński. Zawodnik z maleńkich Tałt (k. Mikołajek) sięgnął po tytuł mistrza świata w bojerach już po raz 12. (w tym 5. z rzędu, co wcześniej nie udało się nikomu w historii).
— W ostatnich dniach działo się u Pana naprawdę wiele. Zdążyły już opaść emocje?
— Emocje już opadły, wciąż utrzymuje się natomiast pokaźne zmęczenie. Potrzeba sporo czasu, by zregenerować się po mistrzostwach. To były - m.in. ze względu na niskie temperatury i bardzo skomplikowane warunki wietrzne i lodowe - jedne z najtrudniejszych regat, w których brałem udział. I to nie tylko moja opinia, wszyscy czuli się potężnie zmęczeni.

— Następnego dnia po mistrzostwach świata ruszały mistrzostwa Europy. Faktycznie wysokie tempo.
— Co dwa lata jest to blok dwóch następujących po sobie mistrzostw. Za rok mistrzostwa świata odbędą się w USA, a mistrzostwa Europy będą oddzielną imprezą. Wtedy będzie to mniejszym obciążeniem dla organizmu. Po sukcesie w MŚ, siłą rzeczy następuje pewne rozluźnienie i trudno utrzymać jest najwyższy poziom koncentracji. W tym roku zmęczenie dawało o sobie znać mocniej niż zazwyczaj, bo przez kilka tygodnie walczyłem z przeziębieniem, które mnie osłabiło. Do tego zawodnicy, którzy podczas MŚ nie zdobyli medalu, byli bardzo głodni rewanżu. Wiele wskazywało na to, że w mistrzostwach Europy nie zdobędę medalu, ale wygrałem jednak ostatni z rozegranych wyścigów i - rzutem na taśmę - awansowałem na 3. miejsce. Jestem bardzo zadowolony z tego wyniku, ale bym nie rozpaczał, gdybym nie był na podium.

— Na mistrzowskim poziomie da się zarobić na bojerach?
— Bojery to sport typowo amatorski, mimo tego, że bardzo wielu zawodników traktuje przygotowania i starty profesjonalnie. Praktycznie nie sposób więc na tym zarobić, a wręcz przeciwnie - sporo on nas kosztuje. Polski Związek Żeglarski wspomaga jednak finansowo zawodników Kadry Narodowej, co jest sporą pomocą. W tej dyscyplinie nie ma wielu sponsorów, choć osobiście jakoś przesadnie ich nie szukam. Bardzo cenię sobie niezależność. Mając sponsora trzeba później spełniać jego oczekiwania i wymagania. Wolę jeździć własnym samochodem, a nie dostarczonym przez jakąś firmę, która później oczekuje, że będę tańczył tak, jak mi zagra. Nie mam na to ani chęci, ani czasu.

Obrazek w tresci

— Zatem nie ma z tego kasy. Są natomiast niesamowite efekty. W zeszłym tygodniu sięgnął Pan po raz 12. w karierze, a po raz 5. z rzędu po tytuł mistrza świata w bojerach. Nie nudzi Pana takie ciągłe wygrywanie?
— Kocham bojery, uwielbiam ten sport, adrenalinę i ściganie się przy dużych prędkościach... To coś genialnego, takich emocji nie gwarantuje żadne żeglarstwo na wodzie. Bojery są dużo bardziej skomplikowane, wszystko dzieje się szybciej. A najciekawsze jest to, że mimo mojego olbrzymiego doświadczenia nigdy nie jestem pewien jak dany dzień regat się dla mnie zakończy.

— Co do prędkości - o jakich wartościach mówimy?

— Można powiedzieć, że 60 - 80 km/h to norma, ale przy silnym wietrze osiągamy też 120 - 130 km/h. W sytuacji, gdy na trasie regat "lata" - bo tak fachowo nazywamy żeglugę na lodzie - ok. 50 bojerów, a część z nich bywa na kursach kolizyjnych, te wartości względem tych lodowych bolidów są jeszcze wyższe.

— Rozumiem, że przy jakichkolwiek zwrotach się zwalnia. I tak jednak brzmi to dość niebezpiecznie.
— Każdy zwrot to strata dystansu, którą trzeba wkalkulować w taktykę rozgrywania wyścigu, podczas którego należy zachować maksymalną koncentrację i czujność. A jednocześnie odpowiednio i szybko interpretować zmieniającą się sytuację. Kolizja przy tych prędkościach może być bardzo, bardzo bolesna, a do tego sprzęt może ulec poważnemu zniszczeniu, co spowoduje, że nie będziemy mogli już kontynuować dalszego ścigania.

— Zapytam nieco pod włos. Skąd biorą u Pana te świetne wyniki? Na świecie nie potrafią "latać" na bojerach czy po prostu to Pan jest tak dobry?
— Zdecydowanie potrafią, zapewniam. Pokazały to m.in. zakończone niedawno, wspomniane mistrzostwa Europy. W czołówce jest bardzo ciasno, o zwycięstwie decyduje często kwestia formy dnia, doboru lepszych płóz mających wpływ na większą szybkość, która zawsze pomaga w wygrywaniu.

— Patrząc na wyniki mistrzostw świata, miał więc Pan lepszy dzień pięć razy z rzędu?
— Rywalizacja o tytuł mistrzowski w bojerach trwa zazwyczaj dwa, trzy dni, a więc forma jednego dnia może nie wystarczyć. Cóż. Przygotowuję mój sprzęt i siebie najlepiej jak potrafię. Staram się żeglować również najlepiej jak potrafię i jeżeli to wystarczy do zwycięstwa to jest wspaniale. Jeżeli nie - to trzeba pogratulować lepszym i wyciągnąć wnioski na przyszłość. Gdyby parę lat wstecz ktoś mi powiedział o 5 zwycięstwach z rzędu, to najpierw bym odpowiedział, że to niemożliwe, a następnie stwierdziłbym, że ów ktoś kompletnie nie zna się na bojerach. Mam świadomość, że trudno będzie komuś powtórzyć tego typu sukces. Jeśli dobrze pamiętam, jeszcze niedawno najlepszym wynikiem na świecie były 3 zwycięstwa z rzędu, co udało się wcześniej tylko 3 zawodnikom w historii. Wygrywając w ubiegłym roku w USA mój czwarty tytuł z rzędu dokonałem już wtedy czegoś szczególnego.

— Pozostałe dwa miejsca na podium MŚ zgarnęli Robert Graczyk i Łukasz Zakrzewski z MKŻ Mikołajki. Trudni rywale?
— I to bardzo. Zresztą nie tylko oni, bo w zasadzie cała międzynarodowa czołówka ma za sobą wiele lat startów, to świetni fachowcy i profesjonaliści. Każdy chce i ma szanse wygrać. Nikt nie przyjeżdża tylko po to, by sobie "polatać" albo być statystą. Przyjeżdża się walczyć o zwycięstwo.

— Mazury mają bojerową markę nie tylko w Polsce, ale i na świecie. Skąd taka sytuacja? Liczba jezior jest argumentem, ale czy kluczowym?
— Na Mazurach warunki do uprawiania bojerów mamy niemal idealne. Niesamowicie istotne są jednak bogate tradycje w tej dyscyplinie, sięgające lat nawet przedwojennych. Każdy sport potrzebuje idoli, a w latach 70. nasi zawodnicy wygrywali mistrzostwa świata. Dla mnie sukcesy Romualda Knasieckiego, Bogdana Kramera, Piotra Burczyńskiego, Stanisława Macura czy Władka Stefanowicza były magnesem i ważnym drogowskazem w moim życiu sportowym. Marzyłem o tym, aby kiedyś osiągać takie sukcesy jak oni. Siłą rzeczy zostaliśmy zarażeni - w pozytywnym sensie - tym pięknym sportem.

— Pozostając przy wspomnieniach: już od najmłodszych lat odnosił Pan systematycznie triumfy. Gdyby teraz, z perspektywy czasu, spojrzeć na kilkunastoletniego Karola Jabłońskiego, mógłby Pan nazwać go tzw. "cudownym dzieckiem" żeglarstwa?
— (śmiech) Nie, zdecydowanie nie. Faktem jest, że moja droga na szczyt żeglarstwa była wyboista, stroma i kręta, łatwo było z niej spaść. W najśmielszych snach nie śniłem o tym, że moja kariera tak się potoczy, że będzie trwała tyle lat i że odniosę aż tyle sukcesów. Nie marzyłem nawet, że moi idole żeglarscy z pierwszych stron gazet będą kiedyś moimi rywalami, że będę przez nich respektowany. Dzisiaj patrząc wstecz jest mi trudno uwierzyć w przebieg tej kariery. Przecież byłem zwykłym chłopakiem z Tałt, który tam zaczynał swoją przygodę z żeglarstwem na drewnianej "optymistce" z bawełnianym żaglem.

— Z małej miejscowości na wielkie salony?
— Tak by to można było w skrócie określić. Moja kariera żeglarza zawodowego trwa ponad 30 lat. Starty i sukcesy odniesione w wielu najbardziej prestiżowych regatach na całym świecie, udział w najlepszych profesjonalnych zespołach żeglarskich... One były jej esencją

— Jakie jest Pana najwcześniejsze wspomnienie związane z żeglarstwem?
— Trzeba byłoby sięgnąć faktycznie bardzo daleko. Pamiętam, że rodzice zabierali mnie i mojego brata Huberta - wówczas małych chłopców - na żaglówkę, takie rejsy rodzinne. Było to ok. 1968 roku. Później w pamięci utkwiła mi szczególnie chwila, gdy dostałem swoją pierwszą "optymistkę", był to rok 1972 lub 1973.

— Czyli okres, w którym w Polsce o tego typu sprzęt nie było łatwo.

— Wydaje mi się, że wtedy kluby żeglarskie dysponowały określoną liczbą sprzętu, z którego wbrew pozorom mogła korzystać duża liczba zawodników. Mój tata kierował wtedy letnią bazą w Tałtach, klubu Baza Mrągowo, którego był jednym z założycieli. To, że dostałem tę "optymistkę", był to na pewno wynik jego starań.

— Ojciec, w pewien sposób, pchnął Pana na zwycięskie tory?

— Nie. Powiedziałbym raczej, że pokazał mi jedną z możliwych dróg. Żadne zakazy czy nakazy, nic na siłę, bo to z reguły przynosi odmienny efekt. Po prostu odkrył przede mną żeglarstwo, a mi spodobało się to na tyle, że uznałem to za drogę, którą chcę iść.

— Przez tyle lat, siłą rzeczy, był Pan świadkiem tego, jak żeglarstwo przegrywało z polityką. Polska reprezentacja nie wyruszyła na olimpiadę do Los Angeles w 1984 r. z powodu zbojkotowania imprezy przez Związek Radziecki. Żałuje Pan, że nie polecieliście?
— Nie zwykłem płakać nad rozlanym mlekiem. Takie były czasy, taka sytuacja polityczna. Z drugiej strony nie wziąłem udziału również w IO w Moskwie, choć myślę, że zasługiwałem na to. Byłem wtedy młody i gniewny, ale już z dorobkiem dobrych wyników. Wybierano jednak tych, którzy byli bardziej doświadczeni i mieli jednocześnie "lepsze układy". Nie widząc perspektyw na kontynuację żeglarstwa w Polsce, wyjechałem niewiele później do Niemiec, gdzie tak naprawdę zacząłem prawdziwą karierę.

— Wiem jednak, że łatwo nie było, a żeglarstwo musiało jeszcze chwilę poczekać.

— Na początku, po przyjeździe, imałem się różnych prac. Dość szybko jednak znalazłem zatrudnienie w żaglowni. Później wszystko potoczyło się szybko. Szyłem żagle, sprawdziłem się też jako szkutnik budując wspaniałe drewniane jachty oraz różny sprzęt bojerowy. Poznałem doskonałych fachowców, którzy wytłumaczyli mi na czym polega żeglarstwo, z czym "ono się je". Byłem doskonale wyszkolony technicznie, umiałem idealnie "czytać wiatr", ale brakowało tej wiedzy, którą mi oni przekazali.

— Techniczna wiedza przydała się w późniejszej karierze?
— Na pewno. Żeglarstwo to sport kompleksowy. Liczy się wiele rzeczy, w tym również umiejętność obchodzenia się z drewnem, włóknem węglowym, epoksydem, nowymi technologiami... Nabyta wiedza przydała mi się później zwłaszcza przy budowie własnych bojerów, płóz itd. Szersze spojrzenie na temat pozwala się lepiej rozwijać.

— Przełom nastąpił w 1993 roku, gdy sięgnął Pan po złoto w drużynowych mistrzostwach świata. Jednak nie pod polską, a pod niemiecką banderą. Nie czuł Pan jakiegoś dyskomfortu, że na maszcie nie łopoce biel i czerwień?
— Nie, zdecydowanie nie. Nie czułem nic z tych rzeczy. Pochodzę z Mazur, czuję się Mazurem i tu jest moja ojczyzna. Podobnie do wielu innych żeglarzy zawodowych, od wielu lat żegluję na jachtach pod różnymi banderami. Problem polega na tym, że w Polsce morskie żeglarstwo regatowe praktycznie nie istnieje. Nie ma u nas rynku pracy dla żeglarzy zawodowych, musimy więc szukać pracy za granicą. Taka jest brutalna prawda.

— Dariusz "Tiger" Michalczewski, wieloletni zawodowy mistrz świata w boksie, przez jakiś czas występował w barwach Niemiec. I do teraz zdarzają się hejterzy, którzy odmawiają mu polskości. Nie miał Pan nigdy nieprzyjemności z podobnego tytułu?
— Naturalnie, że miałem, ale takie podejście jest bez sensu. Podobnych nazwisk jak Michalczewski czy Jabłoński można byłoby wyliczyć znacznie więcej. Gdybyśmy nie zdecydowali się wtedy wyjechać na zachód, to na 100 procent niczego byśmy nie osiągnęli. W tamtym czasie w Polsce, o czym sam się przekonałem, była tendencja do tzw. "równania w dół". Mnie w wieku 22 lat uznano za "nierozwojowego" i zabrano cały sprzęt, skreślono z Kadry Narodowej. Poza granicami można było natomiast rozwinąć skrzydła, były zupełnie inne możliwości.

— Nie wszyscy to rozumieją.
— Szczerze? Opinie ludzi, którzy twierdzą, że ktoś już nie jest Polakiem, bo wystąpił pod inną flagą... Mam je gdzieś. Po prostu. Prawda jednak jest taka, że ci wspomniani ludzie zrobili dla promowania Polski znacznie więcej niż politycy czy różne urzędy. Startując na arenie międzynarodowej zawsze podkreślałem skąd pochodzę i wszyscy doskonale to wiedzą. Na Mazury wielokrotnie już przyjeżdżały np. niemieckie telewizje, kręciliśmy różne filmy promujące nasz region.

— Zastanawia mnie jeszcze jedno. Zawodnicy z reguły dążą do jakiegoś celu. Dla jednych to mistrzostwo świata, dla innych jakiś wynik... Panu nie brakuje ani jednego, ani drugiego. Jaki jest więc Pana cel?

— Najważniejsze regaty bojerowe tego sezonu są za nami. Mam komplet medali, złoto na mistrzostwach świata, srebro na mistrzostwach Polski i brąz na mistrzostwach Europy. Jestem dumny z tych osiągnięć. Każdy start, nawet w regatach mniejszej rangi, jest dla mnie przyjemnością, po prostu lubię się ścigać. Mam okazję przy tym przebywać w gronie naprawdę wspaniałych ludzi. Czy będę pierwszy, piąty czy piętnasty... To nie ma aż tak wielkiego znaczenia. Nie mam parcia na szkło. Już od wielu lat nie muszę nic nikomu udowadniać.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski

Obrazek w tresci

fot. archiwum zawodnika/Stanisław Mickiewicz


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5